środa, 30 kwietnia 2014

Nareszcie w domu! :)

Myślę, że każdy, kto wychodzi z pierwszym dzieckiem ze szpitala do domu, przeżywa swego rodzaju szok. W szpitalu zawsze gdy coś jest nie tak można zawołać kogoś bardziej doświadczonego, zapytać o każdą pierdołę. Położne pomagają przy dostawieniu do piersi, zawsze ktoś zajrzy, ktoś doradzi, a gdyby działo się coś złego to profesjonalna pomoc jest na wyciągnięcie ręki. Aż tu nagle bum, podpisujesz odbiór dziecka ze szpitala, jeszcze krótki instruktaż kąpanie i pielęgnacji noworodka i do domu. W szpitalu malutka była ubierana przez położne po kąpieli w szpitalne ciuszki, więc wychodząc do domu pierwszy raz ubieraliśmy naszą Gwiazdkę. Boże ile się napociliśmy, żeby te małe rączki i nóżki trafiły w odpowiednie otwory ubrań. A mała aż była bordowa z nerwów tak się wkurzała. Tak sobie z perspektywy czasu myślę, że zdecydowanie za ciepło ją ubraliśmy, ale wydawało nam się że z każdej strony czyhają podmuchy wiatry gotowe zaziębić naszą małą córeczkę ;) Dzień 6 września był słoneczny i w miarę ciepły, wracaliśmy w krótkich rękawach. Jechaliśmy samochodem w nerwach, jak z jajkiem, bo nie wiedzieliśmy jak Mała zareaguje. Na szczęście okazało się, że lubi podróże samochodem, postękiwała z oburzeniem tylko gdy staliśmy na czerwonym świetle. Ledwo weszliśmy do domu, trzeba było małą nakarmić i przewinąć. Zanim rozpakowaliśmy walizki, ogarnęliśmy się i zjedliśmy, trzeba było już małą myć. Później znów karmienie i do spania. Nareszcie w swoim łóżeczku! Pierwsza noc była ciężka. Pokarmu miałam jeszcze mało, Mała doiła non stop puste cycki, aż zaczęły solidnie boleć. Rano więc, żeby chociaż trochę się przespać dałam jej 10ml mleka modyfikowanego i zasnęłyśmy. Mała spała niespokojnie, wydawała odgłosy przez sen. Sapała, jęczała, wzdychała, mlaskała, aż czasem nie mogliśmy powstrzymać śmiechu. Budziłam się co chwilę i nasłuchiwałam czy oddycha. Dodatkowo szwy na podwoziu bolały, ciągnęły, ciężko było się swobodnie poruszać i usiąść, więc Mąż wstawał w nocy i podawał mi Malutką do karmienia tak, abym nie musiała wstawać. Nooo i oczywiście to przewijanie w nocy, minimum 1-2 razy trzeba było zmieniać pieluchę. Było ciężko-ta niepewność "czy dobrze to robię?", to permanentne zmęczenie... ale jednocześnie poznawanie tej małej istotki, uczenie się siebie nawzajem... to trzeba przeżyć. Ciężkim tematem jest też połóg ale o tym w innym poście.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Pierwsze dni macierzyństwa w szpitalu

Nie były one łatwe, nie wszytsko wyglądało tak jak na filmach. Co tu dużo mówić połóg to kosmos jakiś. Po porodzie endorfiny spowodowały, że było mi wszystko jedno. Jedyne co się liczyło to ta malutka istotka leżąca w moich ramionach. Nie myślałam o bólu, o nagości, o wstydzie :) Gdy zabrali małą do mycia, postanowili mnie także umyć i przetransportować z łóżka porodowego na moje łózko na sali poporodowej. Pamiętam jak położna zbliżyła się z wielką butlą przeźroczystego płynu, a ja sobie ubździłam, że to spirytus i że będzie mnie polewać po ten ranie na podwoziu ;) pewnie pomyślała, że jestem szalona jak panikowałam, że będzie szczypać. Okazało się że to woda utleniona ;) gdy doprowadzili nie do porządku, założyli podkład i majty siateczkowe, położna poprosiła mnie żebym przeszła na salę. Wydawało mi się, że to żaden problem. Nic bardziej mylnego! Nie byłam w stanie utrzymać się na nogach. Wysiłek plus spadek ciśnienia, które w normalnych warunkach oscyluje u mnie około wartości 90/50, spowodowały, że robiło mi się ciemno przed oczami przy każdej próbie pionizacji. Dopiero za którymś podejściem udało mi się przewlec na wózek inwalidzki. Dostałam zalecenie żeby za jakieś 2 godzinki pójść pod prysznic się opłukać. Leżałam na łóżku, wszedł mój Mąż, a w łóżeczku szpitalnym na kółkach jechała moja Gwiazda. Oczywiście musieli zaraz się wrócić i przebrać, ponieważ mała ulała wodami płodowymi. W ogóle pełno ich miała w drogach oddechowych, przez co charczało jej w małych płuckach i leżała parę godzin u położnych z główką niżej, na brzuszku, żeby się tego pozbyć.
Po dwóch godzinach zgodnie z zaleceniem próbowałam się podnieść pod prysznic ale nie byłam w stanie, bo robiło mi się ciemno przed oczami. Udało mi się dopiero po ok.4 godzinach. Stałam pod prysznicem, Mąż polewał mnie wodą i namydlał a ja się modliłam żeby już skończył bo tak mi się kręciło w głowie że myślałam, że padnę. Poza ogólną słabością jeszcze nie czułam bólu. Dopiero wieczorem, gdy emocje trochę opadły, poczułam się jakby mnie potrącił samochód. Bolało mnie wszystko,a przecież rodziłam tylko 3 godziny. Tego samego dnia rodziła dziewczyna, która męczyła się koło 20 godzin. Ona nawet w dniu wypisu ledwo stała. Ja już na drugi dzień mogłam sama iść pod prysznic i nawet umyłam włosy. Wielką zaletą szpitala gdzie rodziłam był fakt, że na pierwszą noc zabrali malutką, żebym mogła odpocząć. Było to jak zbawienie. Spałam od 23 do 6 rano jak kamień..
Po dwóch dniach mieliśmy wyjść ze szpitala. Okazało się jednak, że malutka ma szmery na serduszku. Boże już w myślach widziałam najczarniejsze scenariusze, wyobrażałam sobie Bóg wie jakie wady serca... okazało się na szczęście, że Kluskowe serduszko potrzebowało jeszcze 1 dnia, żeby do końca zamknąć przewód tętniczy Botalla. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Z badaniem słuchu też był problem bo Mała wyjątkowo się przy nim wkurzała. Ale okazało się, że cała i zdrowa Kluska z rodzinką wyszła ze szpitala w 3 dobie życia :)
Jeszcze kilka słów o karmieniu. Pierwszego dnia mała ulewała wodami płodowymi. Poza ładnym dossaniem się na sali porodowej, później nie była specjalnie zainteresowana cyckiem. Jednak próbowałam cały czas, położne bardzo aktywnie pomagały za co jestem im wdzięczna. Tak naprawdę Cyckiem mała zainteresowała się na drugi dzień i od wtedy nie chciała się z nim w ogóle rozstać. Z piersi leciała siara, a nie mleko, więc żeby dać chwilę odpocząć obolałym brodawkom, gdy piersi były puste, położne radziły dać 10-15ml mleka modyfikowanego. Poza tym dostawiać, dostawiać, dostawiać. Postępowanie było widocznie słuszne, bo tak naprawdę w domu jeszcze pierwszej nocy musiałam dać małej 10 ml mleka modyfikowanego, później już zaczęła się mała najadać mlekiem z piersi :)

sobota, 26 kwietnia 2014

Nie wiedziałam, że można tak kochać!

Tak jak pisałam po wyjściu ze szpitala w 36 tygodniu byłam pewna, że lada chwila urodzę. Jak oszalała latałam i prałam wszystkie koszule nocne, dopakowywałam torbę, siedziałam jak na szpilkach. Jednak minął dzień, dwa, później kolejne kilka i zrozumiałam, że może nie pójść tak szybko. W 37 tygodniu ciąży na wizycie okazało się, że nic się w sprawie mojego rodzenia nie zmieniło, więc chodziłam sobie tylko na KTG dwa razy w tygodniu i czekałam. Czasem trafiał się jakiś skurcz ale nic wartego uwagi się nie działo. W 39 tygodniu na wizycie lekarz stwierdził 1 cm rozwarcia więc przebierałam nogami z niecierpliwością myśląc że to już tuż tuż. W 40 tygodniu na kolejnej wizycie piątkowej okazało się, że rozwarcie jest na 2 cm. Jednak dalej nic się nie działo. Postanowiliśmy wypróbować większość znanych sposobów na wykurzenie małego lokatora na zewnątrz. Odbywaliśmy naprawdę długie spacery, latałam po schodach, masowałam piersi, kicaliśmy w łóżku, ale Kluska była uparta. Nazajutrz po wizycie u lekarza, w sobotę wybraliśmy się do Tyńca na naprawdę długaśny spacer, później na siłowni pospacerowałam jeszcze 5 km na bieżni i dalej nic!!. W niedzielę zgodnie z umową wybrałam się na KTG do szpitala, bo wiedziałam że mój lekarz ma dyżur. Pojechaliśmy na luzie, nic mi się nie działo, skurczy zero, więc nie zabraliśmy walizki nawet. A tu niespodzianka!! Na KTG wyszły skurcze których nie czułam, badanie wykazało 3 cm rozwarcia, więc lekarz stwierdził, że prawdopodobnie lada chwila zacznę rodzić i poda mi polstygminę, żeby to "rozhulać". Więc wioooo do domu po walizkę no i spowrotem do szpitala na porodówkę. Polstygminę podali a tu ciszaaaaa, skurcze jakieś takie niewyczuwalne i nic się nie dzieje. Tylko tyle, że rozwarcie powiększyło się do 4 cm. Zakwaterowali mnie więc w sali gdzie już była dziewczyna z dzieckiem, Męża odesłałam do domu i poszłam spać. Nastał poniedziałek, przyszedł ordynator i stwierdził, że skoro problemem jest brak skurczów to podadzą mi oksytocynę. Było mi już wszystko jedno, żeby tylko coś się zaczęło dziać więc zgodziłam się. Kroplówka sobie kapała, skurcze były bylejakie, mniej więcej takie jak podczas okresu. Rozwarcie się powiększyło do 6 cm. Ale jak tylko skończyła się kroplówka, wszystko ustało. Wróciłam więc na moje łózko nadal bez mojej Małej Pyzuni. Rano o 6 obudziła mnie położna na KTG. Zainstalowała sprzęt i poszła a ja nagle poczułam, że jakoś tak mi mokro pod tyłkiem. Na początku myślałam, że się spociłam podczas snu (jeszcze byłam zaspana), jednak okazało się, że odeszły mi wody. Nareszcie!! Koł 9.15 podali mi oksytocynę bo nie miałam skurczów. W kilka minut pojawiły się regularne skurcze, które szybko się nasilały. Gdy o 9.40 przyszedł obchód zwijałam się już z bólu, lekarze z uśmiechem powiedzieli, że to dobrze i tak ma być. Ciekawe ilu z nich wytrzymałoby ten ból swoją drogą ;) mój lekarz prowadzący także był tego dnia w pracy, więc zaglądał do mnie co chwilę. Okazało się, że jednocześnie ze mną rodzą jeszcze dwie dziewczyny. Przenieśli mnie na porodówkę. Przyszła położna zapytać czy chcę znieczulenie zewnątrzoponowe. Skurcze były bardzo bolesne ale pomyślałam, że dam radę. Jednak gdy powiedziała mi, że obydwie dziewczyny wzięły znieczulenie, stwierdziłam że nie będę chojrakować i też się skusiłam. To była dobra decyzja!! Gdy rozwarcie doszło do 8 cm ból był już trudny do zniesienia. Po kolejnym skurczu coś mi "chrupnęło" w podwoziu i stały się dwie rzeczy: ból był już nie do zniesienia i zrobiło mi się pełne rozwarcie. Wtedy dostałam znieczulenie. Było ono o tyle wybawieniem, że łatwiej przetrwałam okres gdy jeszcze nie mogłam przeć a skurcze były już parte. Po dwóch kolejnych skurczach Pyza mogła już wyjść na świat. Najpierw wyskoczyła głowa, to było takie surrealistyczne... Jeszcze jeden wysiłek iiiii.... "Sika! Zobaczcie sika!" to były pierwsze słowa lekarza, który wyjmował małą ;) położyli mi ją na piersiach, była śliska, cieplutka i mokra. Miała tak dużo włosów i była taka śliczna! Mąż przeciął pępowinę:) dzielny facet! Ktoś osłuchał małą na mojej piersi i tak sobie leżałyśmy jakiś czas. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Czas nie istniał. W międzyczasie wyszło łożysko, położna zaczęła szyć nacięcie (auuuu to bolało :/) Mała pięknie dossała się do cyca. Nie mogłam się napatrzeć na te malutkie rączki i nóżki. Ona co chwilę otwierała oczy i przyglądała mi się ciekawsko. A Tata robił zdjęcie za zdjęciem, zajął się też poinformowaniem wszystkich, że już po wszystkim!! :) Po jakimś czasie zabrali malutką na pomiary i kąpiel. Tata poszedł razem z nią pilnować córuni.Okazało się, że waży 3270g i ma 56 cm i jest idealna. Przywieźli ją już wykąpaną z burzą ciemnych włosów wyczesanych na jeża. Była taka śliczna, mogłam na nią patrzeć bez końca. Gdy teraz oglądam zdjęcia widzę, że miała spuchnięte oczka, była też czerwona jak buraczek, ale dla mnie była najpiękniejsza na świecie, zresztą dalej jest! Nie wiedziałam że można tak kochać, poznałam tego dnia nowy rodzaj miłości, bezwarunkowej, nieograniczonej, instynktownej...

środa, 23 kwietnia 2014

wspomnienia ciążowe :)

Puk Puk? Jest tam kto? takie delikatne stuk puk poczułam w 16 tygodniu ciąży, dokładnie 13 marca 2012 r. Leżałam sobie na boczku a mała ruchliwa rybka pływała sobie w brzuszku. Od tamtej pory stałam się spokojniejsza, wiedziałam, że wszystko będzie dobrze, z każdym dniem rosła moja miłość do tego małego stworka w moim brzuchu i proporcjonalnie rosła jej aktywność. Najczęściej kopała wieczorem, gdy tylko kładłam się spać, no bo jak to matka przestała kołysać, oburzające! Chodzić mi tu ale już. Często leżeliśmy z Mężem i nie mogliśmy się nadziwić ile siły jest w tych małych nóżkach. Po jakimś czasie można było poznać gdzie są nóżki, gdzie rączki a gdzie wypina się mała dupka. To uczucie rozciągania w brzuchu i poszturchiwania jest niezapomniane i to jest coś za czym tęsknię, ta świadomość że siedzi tam moja mała Kruszynka taka bezbronna i zależna ode mnie a jednocześnie taka już silna jest niesamowita. Bywały też mniej przyjemne chwile, czasem zabłąkana nóżka czy rączka trafiała na nerw kulszowy, wtedy przechodził  taki jakby prąd przez całą nogę ;) ale generalnie, jak tylko skończyły się wymioty i mdłości, zaczęłam się naprawdę czuć dobrze w ciąży. Brzuch do samego końca nie był jakiś monstrualny. Oczywiście był widoczny i duży jak na to jaki jest zazwyczaj, ale pod koniec ciąży miałam w pasie 100cm więc uważam że nie aż tak dużo. To co dało mi jeszcze w kość w 3 trymestrze to zgaga... najgorzej było jak zjadłam coś ze smażoną cebulką lub szczypiorkiem, wtedy nie mogłam się jej pozbyć. No i uczucie duszności przy leżeniu też nie było zbyt przyjemne. Miałam wrażenie że nie mogę odetchnąć pełną piersią, że brakuje mi powietrza. Gdy brzuch trochę opadł dolegliwości ustąpiły :) Ciąża przebiegała książkowo aż do 36 tygodnia kiedy to wylądowałam w szpitalu z plamieniami. Pojechaliśmy z mężem na ostry dyżur, myślałam że mnie tylko zbadają, uspokoją i odeślą do domu. Ale ordynator stwierdził, że mogę zacząć rodzić w każdej chwili bo szyjka jest zupełnie zgładzona i mam nieregularne skurcze. Niestety okazało się, że w związku z tym że mamy z mężem potencjalny konflikt serologiczny w układzie Rh, muszę dostać immunoglobulinę, gdyż przy plamieniach mogło się dostać trochę krwi dziecka do mojego krwiobiegu i mogłabym wytworzyć przeciwciała jeśli dziecko byłoby Rh+. No więc zatrzymali mnie na obserwacji na 3 dni. To były najbardziej upalne dni tego lata, temperatura w cieniu podchodziła pod 40 stopni. Myślałam że skonam, wyzionę ducha w tym upale :/ po 3 dniach mnie wypuścili, jeszcze tego samego dnia wypadł mi czop śluzowy, więc spodziewałam się, że lada chwila urodzę. A tu ciszaaaaa ;) i tak przez kolejne 4 tygodnie. Pyza urodziła się dokładnie w dniu terminu 4 tygodnie później. Ale o tym w innym poście..

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Pierwsza Wielkanoc we 3 :)

W sumie nie była jakaś wyjątkowa, Pyza przespała święcenie pokarmów, zasnęła w aucie więc została z tatą a ja szybko poleciałam z koszyczkiem. Myślę, że i tak była za mała żeby ją to cieszyło. Za to wizyta u kuzyna była bardzo emocjonująca. Mała uwielbia dzieci, zwłaszcza jeśli szybko się przemieszczają, skaczą lub huśtają się na huśtawkach!. Wtedy aż piszczy z uciechy! Święta spędziliśmy u teściów na wsi, nie obyło się bez spięć z teściową ale ona już ma taki charakter, że wszystko wie najlepiej. Jednak staraliśmy się nie dać wciągnąć w głupie dyskusje i jakoś rozeszło się po kościach. Dziś mój Mąż niestety pracuje do wieczora więc już nie jest tak świątecznie. Czekam aż Kluska wstanie i pójdziemy na spacerek do parku.
Niesamowite jest to jak moje dziecko szybko się zmienia, rozwija nowe umiejętności. Jednego dnia czegoś jeszcze nie umie, a drugiego okazuje się, że już potrafi. Jeszcze dwa tygodnie temu siedziała dość chwiejnie, a teraz nie dość, że siedzi już naprawdę solidnie to potrafi sięgać po zabawki umiejscowione daleko od niej, próbuje przechodzić z siedzenia do pozycji jak do raczkowania ale zawija jej się jeszcze noga pod tyłkiem i nie wie za bardzo jak rozwiązać jeszcze ten problem. Sama jeszcze usiąść nie potrafi ale pewnie to już kwestia dni bo kombinuje nieustannie.. dużo "mówi" zwłaszcza rano jak się obudzi "łałała, dadada, bababa, gieeee," kilka razy wyszło jej "mama" ale nie sądzę, żeby zrobiła to świadomie. Operuje już całkiem nieźle paluszkami, sięga po upatrzoną zabawkę, ma swoje ulubione, lubi coś szarpać targać, zaczyna jej się etap upuszczania na podłogę zabawek. Potrafi uderzać dwoma klockami o siebie ale idzie jej to jeszcze opornie, nie zawsze umie trafić jednym w drugi ;) ale ile jest radości jak się uda!!! Lubi tańczyć z nami na rękach, im więcej podskoków tym lepiej, śmieje się jak szalona!! Na rękach robi "kicu kicu" czyli podskakuje sama tyłeczkiem, ma tyle energii, że trzeba ją naprawdę solidnie trzymać żeby nie wyleciała z rąk. Lubi łaskotanie po żeberkach, uwielbia jak się jej robi "akuku". Najlepsza jest zabawa w zarzucanie kocyka na głowę i pytanie "gdzie jest dzidziuś?" i ona wtedy ściąga ten kocyk i się cieszy bo "jeeeeest!" ;) po prostu szał wtedy jest.
A teraz idziemy się szykować na spacerek bo na popołudnie zapowiadają burze i chcę pochodzić z małą póki jest śliczne słoneczko :) Wesołych Świąt :)

piątek, 18 kwietnia 2014

Wesołych Świąt

Wspomnienia ciążowe muszą dziś ustąpić miejsca  czasowi teraźniejszemu.  Przede wszystkim jeśli ktokolwiek tu zajrzy to chcę złożyć życzenia Zdrowych Wesołych i Rodzinnych Świąt Wielkanocnych, Smacznego jajca i Mokrego Dyngusa!!!
Tak ze spraw obecnych to muszę się pochwalić że Kluseczka ma drugiego ząbka, wyczekaliśmy się na niego prawie miesiąc po pierwszym i dał nam w kość skubaniec. Jednak 15 kwietnia ukazał się w (prawie) całej okazałości :) cóż za ulga!! Pierwszy ząbek wyszedł nam 19 marca i teraz jest już ładne widoczny w paszczy mojego Skarba. Dziś miałyśmy intensywny dzień. Z racji tego, że jest Wielki Piątek nie było basenu ale zamiast tego pojechaliśmy ukłuć kluskowego palucha i utoczyć krew na badanie magnezu, wapnia i żelaza. Wszystko wyszło ładnie, przy okazji odwiedziłyśmy lekarza, który sprowadził Kluske na świat (tzn. odebrał poród i prowadził ciążę). Zdziwił się, że tak nam malutka urosła. No baaa... z małego cycka o wadze 3270g wyrosła pokaźna ośmioipółkilowa babka. A jak zadziorna! Odwiedziłyśmy ciocie u mnie w pracy, Mała była zachwycona, tyle cioć i wujków a ona w centrum uwagi. Rozdawała wszystkim rozbrajające uśmiechy. A wracając odebrałyśmy jeszcze butelki zamówione na allegro. Po zjedzeniu zupy z żóltkiem poszłyśmy na zakupy do supermarketu :/ uhhh ile tam było ludziiiiiii masakra. Jak zwykle załadowałam cały koszyk w wózku i jeszcze musiałam nieść w ręce więc wróciłam wykończona. Na biegu zrobiłam obiadek dla Męża i mnie, Kluska zjadła jogurt i polecieliśmy razem na plac zabaw. Jest to ulubione miejsce Małej. Największą miłością darzy huśtawki a zwłaszcza takie, na których huśtają się wrzeszczące dzieci. Aż piszczy i podskakuje na rękach z radości. Więc jest to dobry sposób na "domęczenie" Gwiazdy przed spaniem i kąpielą. Dziś zresztą padła jak nieżywa po dniu pełnym wrażeń... ja zresztą mam ochotę zrobić to samo. Jutro jedziemy do teściów na święta więc trzeba wcześnie wstać ogarnąć mieszkanie. Pierwsza Wielkanoc Kluski :) zobaczymy jaka będzie... Jeszcze raz WESOŁYCH ŚWIĄT!!!


środa, 16 kwietnia 2014

O słabości i radości :)

Na mojej pierwszej ciążowej wizycie u lekarza, w 7 tygodniu, została założona karta ciąży, dostałam też skierowanie na badania laboratoryjne. Najważniejsze było dla mnie jednak USG, które wykazało, że wszystko było w jak najlepszym porządku, serduszko biło jak mały dzwoneczek, mała krewetka zadomowiła się już w swoim ciepłym gniazdku. Pamiętam, że siedziałąm w domu i nie wierzyłam. Co chwilę wyjmowałam kartę ciąży i zdjęcia USG i przyglądałam się intensywnie, upewniając, że to nie sen. Jednocześnie bardzo się cieszyłam, że nie wymiotuję i poza zwiększonym apetytem nic mi nie dolega.
Okazało się, że co się odwlecze... w 8 tygodniu zaczęły mnie męczyć mdłości, które trwały do połowy ciąży, wymiotowałam całymi dniami. Schudłam 5 kg. Najgorsze było to, że nieustannie byłam wilczo głodna, przez co było mi jeszcze bardziej niedobrze, nad każdym kęsem jedzenia modliłam się pół godziny, a bywało, że postanawiał on wrócić :/ Tak się złożyło, że mój mąż akurat była na L4 po urazie.. gdyby nie to chyba nie byłabym w stanie nic jeść, bo na sam widok lodówki miałam odruch wymiotny, nie mówiąc już o zapachu... Mężuś szykował mi budynie, kisielki i inne smakołyki :) Dzięki temu przetrwałam ten najgorszy okres, później było już ciut lepiej. Z racji tych dolegliwości, które dopadły mnie i wręcz powaliły i przygniotły do ziemi, musiałam dość szybko iść na L4. Moją decyzję wzmocnił fakt, że akurat był sezon mocno grypowy i u nas w szpitalu panowała świńska grypa, a z racji charaktery mojej pracy nie mogłam się odizolować od wszelkich latających paskudztw, których złapanie mogło być naprawdę nieciekawe. Dodatkowo w 8 tygodniu dopadła mnie rwa kulszowa. Byłam w szoku, zawsze myślałam, że to przypadłość kobiet z zaawansowanej ciąży. Lekarka mi wyjaśniła, że to pod wpływem hormonów zmienia się kościec i może coś uciska na nerw kulszowy. Niezbyt przyjemne przeżycie muszę przyznać :/ zwłaszcza, że jak wiadomo w ciąży niewiele z tym można zrobić. Dopiero gdy zelżały mdłości, zaczęłam chodzić na basen, odczułam znaczną ulgę.
Pierwszy trymestr się dłużył. Pamiętam jak nie mogłam się doczekać USG genetycznego w 12 tygodniu. Nie wierzyłam, że ten mały człowieczek, który we mnie siedzi jest już tak ukształtowany. Na zdjęciach z tego USG dokładnie widać małe łapki z pięcioma paluszkami... taki mikroskopijny prawdziwy człowieczek. To było magiczne. Moja radość była tym większa, gdyż okazało się, że wszystko wygląda prawidłowo, przezierność była jak najbardziej w normie, nie było powodów do niepokoju. Nie mogłam się doczekać aż będzie realnie widać że jestem w ciąży, czekałam z  utęsknieniem na typowo ciążowy brzuszek. Musiałam czekać na niego dość długo, bo przybierać na wadze zaczęłam dopiero w 22 tygodniu, wtedy też zaczął się powiększać mój brzuch. Na USG połówkowym okazało się, że będziemy mieć córeczkę. Spełniło się moje cichutkie marzenie, zawsze chciałam mieć małą dziewczynkę. Mąż też bardzo się ucieszył chociaż trochę biadolił, że córkę ciężej wychować. Ale chodził dumny jak paw :) cdn

wtorek, 15 kwietnia 2014

Skąd się wzięła Kluseczka?

Zawsze wiedziałam, że chcę mieć dziecko. Przekonanie to było we mnie zakorzenione głęboko i pewnie. Nie znałam tylko czasu ani godziny. Po ślubie odkładaliśmy ten temat, bo praca nie taka, bo umowa na zlecenie, bo brak mieszkania, wiadomo... proza życia codziennego. Czekaliśmy aż wszystko się wyprostuje na tyle żeby wszystko było po kolei. I tak minęły 3 lata. Na pytania kiedy będziemy mieć dzieci reagowaliśmy irytacją, bo gdzie jest napisane, że musi to być natychmiast? W końcu nadszedł dzień moich 28 urodzin, który był dla mnie przełomowy. Od tego czasu zaczęło się coś zmieniać w moim podejściu. Oznajmiłam mojemu mężowi, że czuję ten "zew natury" ;) miał mieszane uczucia, mówił, że może warto jeszcze poczekać, że może będzie lepszy czas, ale byłam pewna że to ten czas.
Jako rasowa perfekcjonistka i niecierpliwiec zaplanowałam wszystko w najdrobniejszych szczegółach: terminy owulacji, suplementację, badania przed ciążą. Jednocześnie wiedziałam, że prawdopodobnie będę miała problemy z zajściem w ciążę. Przez całe moje dorosłe życie wszyscy lekarze mi to powtarzali, gdyż najczęściej nie dochodziło u mnie do owulacji. Pęcherzyk rósł, lecz nie pękał tylko zamieniał się w torbiel, która potrafiła urosnąć do rozmiarów kilku cm (nawet 6cm). A wiadomo- brak owulacji to brak szans na ciążę.
Czasem życie jednak potrafi płatać figle. Udało się w drugim cyklu starań. Bez leków, bez lekarzy :) Około 10 dnia po owulacji, dokładnie 28 grudnia 2012r. zaczął mnie boleć brzuch tak, jakbym miała dostać okres. Wiedziałam jednak, że to za wcześnie na "ciotkę" więc poprosiłam koleżankę z laboratorium, żeby pobrała mi krew i zrobiła badanie Beta HCG ( czy wspomniałam, że pracuję w szpitalu?:) Nie spodziewałam się żadnych rewelacji. Gdy kumpela wpadła i zakomunikowała mi, że wartość wynosi 18 poczułam, że nogi mam jak z waty. Serce zaczęło mi bić tak mocno, że myślałam że wyskoczy mi z piersi. Przepełniła mnie... panika. Tak! Panika (jak ja sobie poradzę? Czy będę dobrą mamą? Czy podołam?), a dopiero po paru minutach obezwładniające uczucie szczęścia i szaleńczej radości. Od razu zaczęłam się czuć jakbym miała brzuch jak balon (chociaż doskonale wiem, że to siedziało w mojej głowie), zaczęły mnie "cisnąć" spodnie, co pięć minut zdawało mi się że plamie i latałam do toalety jak szalona to sprawdzać. Gdy poleciałam do lekarza jak na skrzydłach usłyszałam to co przecież sama dobrze wiedziałam: odpoczywać, nie przemęczać się i przyjść za 2 tygodnie. Mężowi przez telefon powiedziałam, że mam dla nieo niespodziankę. Nie podejrzewał nic, bo dwa dni wcześniej mu się pożaliłam, że pewnie nic z tego. Gdy weszłam i podałam mu wynik badania zapytał co to jest. Był w szoku, tak samo jak ja. Kilka dni trwało zanim oswoiliśmy się z tym, że prawdopodobnie zostaniemy rodzicami :) cdn.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Dlaczego blog?



Z pomysłem założenia bloga nosiłam się już od kilku lat. Jednakże zawsze było coś ważniejszego, zawsze coś innego odwracało moją uwagę, ciężko było mi po prostu usiąść i zacząć pisać. I tak minęły studia, zaczęło się „dorosłe” życie, ślub, a w zeszłym roku upragniona ciąża… Dni uciekają, wspomnienia tak szybko się zacierają, mała Kluska ma już ponad 7 miesięcy i już widzę jak wiele rzeczy zaczyna mi umykać, jak ciężko zachować w sobie tą świeżość przeżyć i emocji które mi towarzyszyły. Dlatego chcę to w jakiś sposób utrwalić, zwłaszcza dzieciństwo mojej córeczki, tak abym kiedyś mogła wrócić do tych wszystkich chwil, często słodko-gorzkich i móc je przeżyć na nowo. Żebym umiała jej odpowiedzieć na pytanie, kiedy wyszedł jej pierwszy ząbek, jakie było jej pierwsze słowo,  żeby wiedziała jak bardzo ją kochamy i cieszymy się z tego, że jest. Życie pisze różne scenariusze, a ja postaram się sumiennie relacjonować jego bieg. Przedstawiam więc  naszą wesołą rodzinkę:  Ja czyli mamuśka na urlopie macierzyńskim, tfu… rodzicielskim, aktywna zawodowo otwarta na świat i ludzi, lubiąca długie spacery, leniwe wieczory z książką lub filmem, Mężuś, czyli macho o gołębim sercu zakochany po uszy w swojej córce i w żonie (mam nadzieję ;) no i Kluska, rozkoszny bobas, śmiejący się do wszystkiego i wszystkich, dziewczyna z charakterem J Mam nadzieję, że zaprzyjaźnimy się na dłużej. Jeśli ktoś będzie chciał czytać moje wypociny, wymienić się doświadczeniami, dać jakieś rady to będę wdzięczna. Jeśli nie – to nie będę mieć żalu. Jest to pamiętnik głównie dla mojej rodziny i o mojej rodzinie, ku pamięci.